NIGDY WIĘCEJ
a już nikomu miało się nie śnić
Jeszcze nie było wojny, jeszcze się łudziliśmy, że nie wejdą, nie napadną. Że nie będą bombardować, zabijać, gwałcić, grabić. Wyobraźnia nam jeszcze nie podpowiadała, co się może dziać. Jeszcze świat nie usłyszał o mordach na ukraińskich cywilach w Buczy, zbiorowych gwałtach w Chersoniu, rozjeżdżanych czołgami kobietach. Jeszcze miliony Ukraińców nie uciekały przed wojną.
Wtedy myśleliśmy, że trzeba rozmawiać o tym, co było: żeby pamiętać i żeby się nie powtórzyło. Czasem głośno krzyczeć, przestrzegać, wypytywać, dopytywać tych, którzy wojnę przeżyli, przecierpieli to wszystko. Prosić o głos także drugie, trzecie, czwarte powojenne pokolenie, które wie, co to jest wojenna trauma. I usłyszeć: Nigdy więcej, nigdy więcej!
Jeszcze mieliśmy nadzieję, że historia się nie powtórzy i że „nigdy więcej wojny”. Jeszcze myśleliśmy, że opowiemy wyłącznie o powstaniu w getcie warszawskim, o Zagładzie, tragedii narodu, pamięci, kolejnych pokoleniach. Była połowa lutego 2022 roku, jeszcze planowaliśmy rozmawiać o powstaniu w getcie, które rozpoczęło się 19 kwietnia 1943 roku z przedstawicielami trzech pokoleń i trzech narodów: żydowskiego, polskiego i niemieckiego, z ofiarami, świadkami i potomkami oprawców.
I tylko to coś, ten strach, to niewypowiedziane, a groźne wisiało w powietrzu. Czuło się. Chyba tak się czuło, jak czuli tamci, w sierpniu 1939 roku.
24 lutego 2022 roku wybuchła wojna. Rosja napadła na wolną, niepodległą Ukrainę. Przeszłość stała się teraźniejszością, historia nas dogoniła. Nawoływania o „nigdy więcej wojny” dały nam tylko 77 lat pokoju. I spotkaliśmy się z Krystyną Budnicką, Aliną Świdowską, Uwe von Seltmannem i Leszkiem Żukowskim już w czasie wojny. I o wojnie rozmawialiśmy.
Co Leszek Żukowski, wtedy 10 letni chłopiec wiedział o wojnie, co czuł, co teraz wie, co czuje ten 93-latek: Myślałem „hej, kto Polak, na bagnety” i „ułani, ułani, malowane dzieci”. A zobaczyłem szczątki ludzi na drzewach, i to... To zostaje w głowie, w sercu na całe życie. A potem jeszcze, że mieszkał w bursie tuż przy trzymetrowym murze warszawskiego getta i że z czwartego piętra wszystko było widać. A z dachu to już najlepiej.
Leszek Żukowski w lutym 2022 roku skończył 93 lata. Widział powstanie w getcie, widział jak likwidowali getto, jak wrzucali wiązki granatów do piwnic, widział też łunę nad gettem. Potem w 44. walczył w powstaniu warszawskim, później przetrwał miesiące w obozie koncentracyjnym we Flossenburgu i jeszcze marsz śmierci do Dachau.
A potem przeżył 77 lat bez wojny. Został profesorem, dziekanem jednego z wydziałów Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Przyszedł do nas, do studia, żeby przestrzec, opowiedzieć swoją historię, zaświadczyć, czym jest wojna i że ona zostaje w duszy, w ciele, w pamięci na całe życie. Ten wielki strach zostaje, to „boję się głodu”. Nie śmierci, tylko głodu. I jeszcze cierpienia, wyczerpania. I znowu głodu. Bo głód jest najgorszy.
W murze, tuż przy ziemi były prześwity, takie przy studzienkach kanałowych. Głowa dorosłego się w nich nie mieściła, ale już kilkuletniego dziecka tak. Takiego poniżej 10 roku życia. Najpierw widać było rączkę, potem głowę i... Ktoś tego dzieciaka musiał przepchnąć, bo mały szybko znajdował się po tzw. aryjskiej stronie. Ale nie po to, żeby tu zostać, tylko żeby zdobyć jedzenie. Każde z tych dzieci miało uszyty woreczek w kształcie rękawa. A może nawet dwa takie woreczki.
Potem trzeba było wrócić do getta. Z tej strony muru stale chodził esesman i pilnował. Jak dzieciak chciał wracać, to wołał, żeby ktoś je z drugiej strony wyciągnął. Esesman przeszedł, chłopczyk pomyślał, że droga wolna i próbował się wciskać w ten otwór. I jak już był do połowy, to... Ten Niemiec tylko udawał, że nie widzi dziecka. Udawał i wyczekiwał aż ono wejdzie w ten otwór. I jak już było prawie po tamtej stronie, to strzelił. Zabił na miejscu wygłodzone, żydowskie dziecko. Nie da się zapomnieć. A teraz znowu mordują dzieci, znowu niczemu niewinnych ludzi. Historia się powtarza.
I bezradność jest najgorsza. To, że nic nie możesz zrobić. I ta bezsilność wobec siły wroga i niemożliwość obrony, ocalenia, stawienia czoła temu złu, które się dzieje. Słabość. A najgorsza to śmierć. Śmierć bliskich, odejście, utrata. Hena Kuczer ma niewiele ponad osiem lat, kiedy powstaje warszawskie getto. Jest najmłodsza z ósemki rodzeństwa. Kiedy o tym mówi, o braciach, o siostrach, o rodzicach na chwilę staje się tamtą dziewczynką. Czarne oczy błyszczą, uśmiechają się. Z okna swojego wysokiego domu pokazuje nam widok na dawne getto, z półki ściąga książki o getcie, widzimy zdjęcia. Można porównać, jak było, a jak jest. Trzeba o tym mówić, szczególnie teraz. Kilkadziesiąt lat nie mówiłam, dlaczego żyję, jak przeżyłam, co mnie spotkało.
Jak się nie schowasz, nie ukryjesz w skrytce, za ścianą w kominie, gdziekolwiek, żeby tylko nie widzieli, to znajdą. Słychać tylko bicie własnego serca. Na podwórko wchodzi żołnierz niemiecki, za nim policjant granatowy polski i policjant żydowski. Ogłaszają: proszę zejść, pojedziecie do pracy. A to jest znak, że trzeba się chować, bo oni zaraz wejdą na górę i będą sprawdzać każde mieszkanie, przeszukiwać.
Muszą znaleźć, żeby zapełnić bydlęcy pociąg. Szukanie po szafach, stukanie. Odruch. Komin wentylacyjny. W tym kominie skrytka taka, że naprawdę trudno znaleźć. Hena przytulona do mamy. Jej bracia, siostra, tata. Tylko oddechy słychać i to serce własne. Strach, do którego można się przyzwyczaić. Wszechogarniający strach, który trwa cały czas.
W 1942 roku, jesienią, po wielkiej akcji wysiedleńczej brat Heny Rafał wraz z grupą innych zaczyna budować bunkier. Duży, taki żeby zmieścił nawet 40 osób. Pod kamienicą, połączony z kanałami. To też czas, kiedy w getcie masowo powstają bunkry, skrytki i schrony. W styczniu 1943 cała 10-osobowa rodzina Kuczerów schodzi do bunkra.
Heny Kuczer nie ma. Przesiedziała dziewięć miesięcy w bunkrze. Przetrwała tam powstanie, przetrwała jego likwidację, palenie dom po domu, przetrwała, kiedy ściany bunkra rozgrzewały się, jak w piecu chlebowym. Wyszła, uratowała się. I była już Krysią, Krystyną Budnicka. Teraz ma 90 lat. I pyta, jak to jest, że ktoś ma prawo powiedzieć: ty nie możesz żyć, bo masz inną narodowość, inną skórę, inny język. Byłam pewna, że to się nigdy nie powtórzy. I nowy Hitler, nowy zbrodniarz. I znowu zamach. I znowu na bezbronnych. Nie do zrozumienia.
Dzieci przestają być dziećmi. Wszystko wiedzą, rozumieją. Przez wojnę przestają być dziećmi. Wiedzą, że jest śmierć, że ich to też może czekać. Boją się. Bały się. Znowu się boją. Teraz się boją. Nie ma już doktor Adiny Blady-Szwajger. Umarła w 1993 roku. Do końca życia bała się, czy dawka morfiny, którą podała dzieciom w szpitalu nie była za mała, czy żadne dziecko się nie obudziło, czy jakieś, nie daj Bóg, nie przeżyło i jakiś esesman nie uderzył nim o ścianę, nie strzelił prosto w wychudzoną klatkę piersiową. Jak tu żyć z takim strachem. Nie można. Sił nie ma. Chociaż się bardzo chce, to nie można.
Wojna odciska piętno. Na tych, którzy ją przeżyli, na ich dzieciach, wnukach i prawnukach. Tli się jeszcze w czwartym pokoleniu. W czwartym pokoleniu! II wojna światowa tli się jeszcze w tych, którzy teraz są dziećmi. Alina Świdowska jest córką doktor Szwajger, aktorką Teatru Żydowskiego, która właśnie gra jedną z głównych ról w spektaklu „I była miłość w getcie”, matką i babcią.
Obserwuję czwarte pokolenie, obserwuję moją małą wnuczkę i wiem, że jest w niej pamięć traum. I boję się o to. Ja nic nie wiedziałam przez całe dziesięciolecia. Nic. Mama nie mówiła. A ja czułam dziurę w sobie. Pustkę. To było jak depresja. Jak zło, które się czai, jak niezrozumiały smutek, coś, czego nie można wytłumaczyć, wyjaśnić słowami. Mamie zdawało się, że jak mi niczego nie opowie, to będę wolna. Tymczasem nie byłam wolna.... To odróżniało mnie od innych dzieci. Nie zdawałam sobie z tego do końca sprawy. Dopiero potem uświadomiłam sobie, że ten smutek to pustka, to dziura, która musi zostać wypełniona. Nie można żyć bez przodków.
Nie można żyć bez wiedzy o własnej rodzinie. O czynach złych, strasznych, bo coś gniecie, coś boli. Trzeba do tej wiedzy dotrzeć, żeby odetchnąć, żeby żyć spokojnie. Wiele wojennych ofiar latami milczało, wszystko w sobie. Tylko nocami krzyki. W snach, przez sen. Koszmary, strachy przechodzące z pokolenia na pokolenie, nieprzerobione, niewypowiedziane, nieprzegadane.
Co z oprawcami? Też nie mówili. Ukrywali ten straszny wstyd. Nikt miał nie wiedzieć. W rodzinach się nie mówiło. Co dziadek robił w czasie wojny, co robił, zabijał ludzi. Był w SS, w Wehrmachcie? Co robił? W kuchni pracował. Na kolei. Prowadził kantynę. I wszystko, sprawa zamknięta. Nie ma co pytać, co się ciekawić. A jak mordowali w Warszawie, w Buczy? A jak strzelali prosto w twarz, w serce, jak truli gazem, jak piękną wiosną 1943 roku w Warszawie byli bardzo zajęci w getcie, bo roboty było co nie miara, bo tym żydowskim szczurom, tym ścierwom zachciało się walczyć, buntować, postawić się zbrojnie? To, co z tym zrobić? Co zrobić z takim dziadkiem czy ojcem? Co zrobić z takim przodkiem, jak już się o tym wszystkim wie? Przepraszać ofiary, prosić o wybaczenie? Uwe von Seltmann nie przeprasza, nie jest winien. Opowiada historię. Jest wnukiem Lothara von Seltmanna, esesmana, który likwidował warszawskie getto.
Uwe von Seltmann wie, że świat nie zrozumiał, nie wyciągnął wniosków. Decyduje się rozmawiać, wrócić do rodzinnej przeszłości, bo znowu wojna. Wiemy, że nie był zapraszany na zjazdy rodzinne, a jak już przyjeżdżał to część rodziny bojkotowała imprezę, bo przecież to on ujawnił historię Lothara, a lepiej było milczeć, nie wywlekać. Szczególnie bojkotowali ci, którzy pamiętali wojnę, którzy znali ojca esesmana.
Mieszka w Warszawie. Żeby dojechać do centrum najkrótszą drogą musi przejechać przez teren dawnego getta. Często jedzie naokoło. Żeby się nie bać, nie czuć tego ścisku w środku. Jest ofiarą wojny, jest ofiarą dziadka, który mordując ludzi w getcie napisał do żony, że jest bardzo zajęty w Warszawie...
I znowu wojna. I nie wolno nam przywyknąć, nie wolno się przyzwyczaić. Tak, jak nie wolno nam zapomnieć o Zagładzie. Jeszcze nie myślimy, to nie nasza sprawa, to nie u nas, jeszcze się nie odcinamy. Jeszcze ciągle słychać: wojna, wojna, wojna. I znowu trzeba krzyczeć: nigdy więcej.